Fundacja wraz z biurem podróży „Wild Holidays” zorganizowałą wyjazd narciarsko-snowboardowy w czasie ferii zimowych.
W dniach 24.01-02.02.2014 w francuskim Aussois znajdującym się w Alpach Sabaudzkich, aż 70 osób szusowało po stokach, integrowało się i zażywało wypoczynku – także duchowego. Dzięki obecności ks. Grzegorza Szwarca mieliśmy okazję uczestniczyć w Mszy Świętej.
Wyjazd uważamy za bardzo udany! Doświadczyliśmy ciepłej gościny Francuzów, świetnej opieki instruktorów oraz organizatorów ze strony biura podróży. Nie zabrakło atrakcji tj. pokaz psów Husky czy zawodów dla narciarzy i snowboarderów.
Mamy nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się po raz kolejny zorganizować podobny zimowy wypoczynek.
Zachęcamy do obejrzenia kilku ujęć z tej jakże malowniczej miejscowości oraz zapoznania się z relacją jednego z uczestników.
Oczami Krzyżaka
Staram się raz w roku wyjechać na narty. W Alpy. To żaden snobizm. Uwielbiam chodzić po naszych Tatrach latem, ale jeździć na nartach wolę w Austrii czy we Włoszech. Tras narciarskich jest tam więcej, są dłuższe, szersze, lepiej przygotowane. I jest gwarancja śniegu, bo góry wyższe. Zwykłem jeździć w gronie znajomych, ale pojawiły się trudności w zebraniu grupy, więc zacząłem szukać jakiegoś zorganizowanego wyjazdu, do którego mógłbym się podczepić. Spędziłem trochę czasu z Wujkiem Googlem. Ofert sporo, ale raczej dla studentów, a ja z wieku studenckiego już daaawno wyrosłem. Zależało mi na DOBRYM towarzystwie.
Trafiłem na stronę Fundacji Rodzin Polskich. Patronat Jana Pawła II dawał nadzieję dobrego towarzystwa, a cena wyjazdu była zaskakująco niska. Spróbowałem się zapisać w ubiegłym roku, ale nie było już wolnego miejsca. W tym roku się znalazło.
Zaraz jednak obudziły się wątpliwości.
Grupa katolickich rodzin w towarzystwie księdza? Fju, fju. Czy aby nie nazbyt ascetyczna?
Na nartach jeździ się przez kilka godzin dziennie, a potem nastają długie wieczory, które też chciałoby się miło spędzić. Niekoniecznie we włosienicy.
Niebezpieczeństwo było zbyt duże, więc trzeba to było wyjaśnić. Ryzykując skreślenie z listy zanim zostałem na nią wpisany zadałem e-mailowe pytanie:
„Czy wieczorne spożywanie alkoholu jest przez grupę:
Z drżącym sercem oczekiwałem odpowiedzi. Przyszła szybko i brzmiała w skrócie „jesteśmy normalni”.
Tak uspokojony równie szybko potwierdziłem swój udział.
Wyjazd spod kościoła w Świętochłowicach poprzedzony Mszą Świętą. Zgodnie z myślą powtarzaną przez błogosławionego patrona: jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Luksusowy autokar z przyczepką czekał na zapakowanie. Operacja przebiegła całkiem sprawnie, jeśli wziąć pod uwagę ilość pakowanego ładunku. Sprzęt narciarski to jedno, a prowiant dla ponad sześćdziesięciu osób na pełne siedem dni, to drugie. Od razu wyjaśniła się część tajemnicy tak niskiej ceny – wszelkie produkty żywnościowe braliśmy z Polski. Podróż była długa – prawie 22 godziny. Moja mało szlachetna część ciała dotkliwie przypominała o swoim istnieniu. Lecz „wiedziały gały, co brały”. Autobus to nie samolot, a do Francji daleko.
Podczas jazdy mogłem się nieco przyjrzeć towarzyszom podróży. Wyjazd rodzinny więc przekrój wieku bardzo szeroki. Od małych dzieci do …. (jak by to powiedzieć) … osób w moim wieku. Wszyscy dobrze się ze sobą czuli. I coś szczególnego zwróciło moją uwagę. Melodia.
Nie, żeby puszczano jakąś osobliwą muzykę. Coś innego. Melodia języka. Ładna melodia.
Mówiono oczywiście po polsku, ale nieco inaczej. Zabarwienie gwarą było powszechne. Rzecz niby oczywista, bo byłem na Śląsku między Ślązakami. Tylko, że ja, prosty Krzyżak z Elbląga, z żywą gwarą śląską się dotąd nie spotkałem. Ten atrakcyjny ozdobnik regionalny dostałem gratis od organizatorów.
Ale przeskoczmy długą podróż i przejdźmy do warunków narciarskich. Aussois, to raczej mały, jak na standardy alpejskie, ośrodek. Podobno 60 km tras, ale to pewnie ktoś policzył z górki i pod górkę. Jeśli ktoś ma potrzebę jeździć codziennie inną trasą, to nie w tym miejscu. Ja takiej potrzeby nie mam, więc wielkiego niedosytu nie odczuwałem. A wybór stopnia trudności tras zupełnie wystarczający. Najdłuższy zjazd miał długość około 4 km. Znów, jak na warunki alpejskie, to niewiele. A jednak wzięcie go „na raz” mogło zmęczyć. Przynajmniej mnie zmęczyło.
Trasy całkiem dobrze przygotowane. Nocą regularnie mogliśmy oglądać pracujące na stokach ratraki. Wcześniej słyszałem wiele o francuskim lenistwie, dlatego byłem mile zaskoczony.
Przejawy tego lenistwa dało się jednak czasami zauważyć, na przykład odmrażając wspomnianą już mało szlachetną część ciała na zaśnieżonym krzesełku, bo komuś nie chciało się użyć miotły. Nie było to jednak nagminne.
Dużym mankamentem był brak bąbli (osłon od wiatru) na krzesełkach. Przy dobrej pogodzie do niczego nie są potrzebne, lecz my trafiliśmy na chmury i wiatr. Stąd też podczas wjazdów można było solidnie zmarznąć. Remedium na taką okoliczność noszę zawsze przy sobie, ale przecież każda piersiówka ma ograniczoną pojemność, więc w końcu musiało zabraknąć.
Dla chętnych zorganizowano za niewielką dopłatą wyjazd do Val Thorens. Ogromny kompleks wysokogórski mający zadowolić najbardziej wybrednego narciarza.
I pewnie by nas zadowolił z nadwyżką, gdyby nie wyjątkowo zła pogoda. Chmury sprawiły, że, zamiast jeździć, zwoziliśmy się powoli w atmosferze mlecznej zupy. Nasze błędniki szalały nie mogąc się połapać, kiedy jest z górki, a kiedy pod górkę. Do tego doszła wichura wściekle miotająca w kierunku naszych twarzy miliardy lodowych igiełek. Ekstremalna wersja akupunktury. Gdzie indziej ludzie za to płacą, a my mieliśmy to gratis.
W tych warunkach świetnie przygotowane trasy narciarskie potrafiły się nagle skończyć bez ostrzeżenia. Gdy jedna z nich mnie taki numer wycięła i wypadłem w mleczną otchłań, pozostało mi tylko modlić się o śmierć szybką i bezbolesną. Pan Bóg miał inne plany. Widać ktoś musiał napisać tę recenzję.
Beznadziejna pogoda pogarszała się z godziny na godzinę, aż ogłoszono zamknięcie kolejki linowej i zmuszono nas do odwrotu.
Wróciliśmy wszyscy w jednym kawałku. Uff!
A na kwaterach cisza, ciepełko i spokój. Mieszkaliśmy w apartamentach 6-osobowych. Dwie sypialnie plus pokój dzienny. Spanie po dwie osoby w pokoju wiąże się oczywiście z poważną niedogodnością w postaci chrapania „współspacza”. Byłem na to przygotowany. Stopery do uszu miałem zawsze pod poduszką. Szczęśliwie trafiłem na chrapacza mieszczącego się w normie t.j. nieprzebijającego się przez stopery. A bywało już znacznie gorzej.
Apartamenty były całkiem przyzwoicie wyposażone. Nie można narzekać.
Brakowało jednak jakiegoś większego pomieszczenia w rodzaju świetlicy, gdzie można by się zebrać w większym gronie. Stąd też wieczory spędzaliśmy w podgrupach. „Normalność” towarzystwa została potwierdzona. Nie musiałem przepijać do lustra, a przypadków niegodnej degustacji nobliwych napojów też nie zaobserwowałem.
Nastąpiło jednak drobne zderzenie kulturowe, bowiem na moja propozycję rozegrania kilku roberków brydża otrzymałem w ripoście propozycję kilku partyjek w jakiegoś skata (nie ręczę za poprawną pisownię tego czegoś). Spór został rozwiązany polubownie – rozegraliśmy kilka partii szachów.
Każdego dnia mieliśmy stały punkt wieczornego programu t.j. Mszę Świętą. Organizatorzy zadbali o wszystko – łącznie z obecnością kapłana. Dzięki temu chętni mogli codziennie spotykać się z eucharystycznym Panem Jezusem. I tych chętnych nie brakowało. Nikt nikogo usilnie nie namawiał, nie było niedzielnego obowiązku, a jednak każdego wieczoru zbieraliśmy się gremialnie przed ołtarzem. Dorośli, młodzież i dzieci. Część swojego czasu przeznaczonego na wypoczynek i inne przyjemności oni przeznaczyli na spotkanie z Bogiem. Byłem podbudowany. Szukałem dobrego towarzystwa i udało mi się je znaleźć.
Wyjątkowość tej grupy objawiała się jeszcze w inny sposób. W grupie były rodziny z dziećmi – tymi małymi a także z młodzieżą. Nie jest niczym niezwykłym, że rodzice lubią spędzać czas ze swoimi dziećmi. Nie jest niczym niezwykłym, że małe dzieci szukają towarzystwa i ciągłej opieki swoich rodziców. Ale ja odniosłem wrażenie, że w tej grupie również młodzież lubiła towarzystwo swoich własnych (o zgrozo!) rodziców. A to już uważam za zjawisko niezwykłe.
Czyżby to też był element śląskiego folkloru? Jeśli tak to chętnie zaraziłbym tym śląskim wirusem również moje strony.
Ostatniego dnia Aussois postanowiło pokazać się z lepszej strony. Zaświeciło słońce. Świat nabrał rumieńców a stoki zapraszały do szusowania. Organizatorzy przygotowali na ten dzień zawody w slalomie. Chętnych nie zabrakło. Każdy chciał sprawdzić swoje umiejętności. Też się zapisałem. Nie miałem wyboru – nie było innych reprezentantów Polski północnej. Tak więc samotny Krzyżak musiał stawić czoła gromadzie zaprawionych w tej dyscyplinie Ślązaków. Zwycięstwo nie wchodziło w grę, ale o honor trzeba było walczyć. Niedostatek umiejętności należało nadrobić ambicją.
I co?
Ambicja i wysiłek zostały nagrodzone. Załapałem się na podium.
A wszystko dzięki śląskiej wielkoduszności. Bo nasz „padre Antonio”, świetny zawodnik i instruktor narciarstwa, pokonawszy trasę w bardzo dobrym tempie zdecydował się zahamować jeszcze przed metą. Szlachetny gest bez precedensu. Niech i słabsi cieszą się sukcesem!.
Potem wyjaśniał, że niby przez pomyłkę, ale mnie nie oszuka. Skromność Twoją, Padre Antonio, równać można jedynie z Twoją szlachetnością.
Zarówno ten ostatni akcent, jak i cały wyjazd zdawał się potwierdzać prawdziwość powszechnie znanego powiedzenia, że „Krzyżak, Ślązak, dwa bratanki”. Czy aby nie przekręciłem?
Gienkowi i wszystkim zaangażowanym w organizację tego wyjazdy serdecznie dziękuję za trud przygotowania tego wyjazdu. Pozostałym uczestnikom dziękuję za DOBRE towarzystwo.
Marek Milewski